„Miernota życia co poniektórych nowojorczyków przytłacza swoim okropieństwem. Aż dziw, że są skłonni myśleć, jakoby „Uzdolnieni” chcieli je im odebrać. No bo po co siedzieć pod rynną, skoro tutaj tylko kropi…”
Szedł, pogrążony w natłoku myśli, nie oglądając się na przechodniów. Było pochmurne, sierpniowe popołudnie a ludzie miotali się po ulicach, pędząc do pracy, czy szkoły. Nie interesowało go to. Miał nieco przykrótkie, mocno wytarte jeansy i czerwoną bluzę. Na głowę zarzucony kaptur, dokładnie zasłaniający jego zielone oczy. W dłoni trzymał zgnieciony zwitek zapisanego papieru. „Victora Place 24” – powtarzał w myślach – „To musi być gdzieś niedaleko”. Rozejrzał się, choć nie zobaczył nic interesującego. Tabliczka mówiła, że znajduje się na King Street. Mógł się kogoś zapytać, to jasne, ale nie był zbyt rozmowny. Starał się unikać kontaktu z ludźmi, wreszcie sztucznie mili przestawali się uśmiechać, kiedy tylko docierało do nich, kim jest. „Poradzę sobie sam, jak zawsze” – pomyślał Johny i skręcił w wąską uliczkę, prowadzącą przez zaniedbane podwórko.
- Johny? Johny Raven? – usłyszał. Słowa padły z pomarszczonych ust starszej pani, ubranej w fioletowy, długi płaszcz. Przytaknął tylko głową, a ona wymamrotała coś niezrozumiałego i skinęła palcem, aby poszedł za nią. Weszli do klatki schodowej, udali się po schodach na drugie piętro. Staruszka otworzyła drzwi i znaleźli się w ciasnym korytarzu, oklejonym wypłowiałą, ciemnozieloną tapetą.
Jego wuj leżał w sypialni. Blady, wychudzony, z garścią siwych włosów na głowie i zmęczonym, utęsknionym śmierci spojrzeniem. Mówienie przychodziło mu z wielkim trudem, choć swojego bratanka, Johnego, przywitał z rozwartymi ramionami. Usiadł na łóżku, opierając się o ścianę i wskazał na krzesło:
- Usiądź, Johny.
- Witaj, wujku George. – odpowiedzią staruszka był szczery uśmiech.
- Podobno jesteś Uzdolnionym. Czy to prawda?
- Tak. Mam jedn..
- Nie teraz… Pytania w swoim czasie, chcę powiedzieć Ci coś ważnego – przerwał mu, podnosząc delikatnie dłoń. – Powstała organizacja założona przez niejakiego Belroona. To mutant, choć ma nieco gorsze intencje, niż ja, czy Ty. Chce pozbyć się ludzi. Oczywiście nie wszystkich, choć nie szczędzi żadnego, którego spotka. Buduje armie, a kiedy będzie dostatecznie silna, nie będzie mocy, która się im oprze..
- Ale co to ma do rzeczy?
- Rekrutuje żołnierzy hasłami „sprawiedliwość”, „dom”, czy „rodzina”. To najbardziej utęsknione mutantom rzeczy… Życie sprawiło, że także i Tobie… Nie daj się zbałamucić, chłopcze! Nigdy się do niego nie przyłączaj!
- Nie mam najmniejszego zamiaru! – stwierdził z oburzeniem Raven.
- Bardzo mnie to cieszy. – zakasłał wuj – Twój kuzyn, a mój dzielny syn, Ferry uznał, że będzie Ci dobrze w jego drużynie. Są przeciwnikami Belroona, choć nie mają na tyle dużej siły przebicia, aby stworzyć jednostkę, która będzie w stanie z nim walczyć. Jeszcze nie…
- Nie wiem, czy to dobry pomysł… Nie mam zamiaru ryzykować życia za tych, których nie znam… - rzekł, wycofując się ostrożnie.
- Zaryzykowałeś je twierdząc, że nie przyłączysz się do Belroona, Johny. Ferry to jedyny ratunek nie tylko ludzi, ale i Uzdolnionych. – przez chwilę patrzeli na siebie w ciszy.
- Ale ja nie wykształciłem dość dobrze swoich mocy! – walnął pierwszy argument, który przyszedł mu do głowy.
- Wiem o tym… Dlatego właśnie tu jesteś. Aby nauczyć się, jak je opanować. Choć czasu jest zbyt mało, to chociaż dowiesz się, jak nad nimi ćwiczyć. A to już coś. – uśmiechnął się niewyraźnie – Masz gdzie spać, prawda?
- Tak, zatrzymałem się w motelu.
- Dobrze więc. Przyjdź tu jutro o podobnej porze, zapoznam Cię z Ferrym. To on zajmie się twoim treningiem. – Raven skinął przytakująco głową. Zgodził się, kłamiąc tym samym, że ma jakikolwiek zamiar odwiedzić swojego wujka po raz kolejny.
„Świat, w którym dominują ludzie, granice człowieczeństwa wyznaczane są przez nich...”
Był ciepły, słoneczny dzień na jednym z placów w Nowym Yorku na trawie siedział młodzieniec oparty o ręce, wyglądał jakby nad czymś rozmyślał.
-Czas zdobyć pieniądze na jedzenie. – Powiedział do siebie, po czym wstał i udał sie w stronę najbardziej zatłoczonej ulicy w mieście. Zaczął się rozglądać po przechodniach myśląc nad tym, którego oskubać. Na cel wybrał sobie młodego mężczyznę średniego wzrostu i chuderlawej postury, z grzywką zasłaniająca twarz, z pod której wyglądały zielone oczy.
-No, to on jest celem, wygląda na kasiastego. – Mruknął do siebie i popędził w jego stronę. Tuż przy nim spowolnił kroku i dopasował sie do jego, po czym zasymulował ze został popchnięty od tyłu i wpadł, na nic nie podejrzewającego osobnika. Tylko bardzo wprawione oko zauważyłby, ze przeciągną ręką po jego spodniach wyjmując portfel.
-Ach! Przepraszam! – wykrzykną – Ale tu jest taki tłok...
-Nie szkodzi, każdemu mogło się zdarzyć... a teraz przepraszam, ale mam bardzo ważne sprawy do załatwienia, dowidzenia. – Odpowiedział i pomkną przed siebie.
Michael skrzywił twarz i odrzekł do siebie.
-No nic... jak zawsze sie udało.
Nagle, poczuł czyjąś dłoń na ramieniu, szybko się odwrócił. Ujrzał przed sobą dwóch dziwnie wyglądających mężczyzn.
-Coś się stało? – zapytał.
-Ty jesteś Michael Levis, uczeń pierwszej klasy szkoły średniej? – nie uprzejmie zapytali
-Tak, no i co z tego?
-Widzieliśmy co właśnie zrobiłeś... Nie jesteś jedynym który ma takie zdolności. Chcemy ci pomóc je rozwijać, musisz tylko pójść z nami i dołączyć do naszego szefa Belroona. On też jest mutantem i szkoli takich jak my.
-„Takich jak my”? czyli ze wy tez macie zdolności?
-Teraz to jest najmniej waż...
-Ee, wiecie co chłopaki – przerwał mu – nie potrzebuje niczyjej pomocy żeby zapanować nad swoją mocą, a więc żegnam.
-Ach tak... w takim razie pójdziesz z nami przy użyciu siły – Powiedział jeden po czym złapał Michaela za rękę
-Heh... Sory koleś ale nie ta liga – powiedział po czym dosłownie przeleciał przez jego rękę i pobiegł w stronę najbliższego murku, przez który przeszedł jakby go tam nigdy nie było i zniknął bez śladu.
-Musimy go przechwycić zanim to zrobi Ferry – Powiedział jeden z mężczyzn do drugiego
-Ta... ten chłopak ma bardzo interesującą zdolność... – odpowiedział...
(Pierwsza notka krótka, ale powinna wystarczyć przynajmniej mam pomysł na kolejną. Komentować!!)
_________________ Ha! a wy takiego podpisu nie macie :P
Ostatnio zmieniony przez eGo 2007-09-24, 11:20, w całości zmieniany 1 raz
"Uzdolnieni" w świecie opanowanym przez ludzi nie mogą czuć się bezpiecznie...
Z Nowojorskiego uniwersytetu wyszła grupka młodych mężczyzn. Szli w stronę starych magazynów. Wyraźnie wśród nich wyróżniał się wysoki blondyn. Doszli do skrzyżowania.
-O kurde. Zapomniałem kostki i struny, idźcie ja skocze do domu-powiedział ów blondyn
-Dobra Dark, ale przyjdź za 15 minut. Dziś ważna próba-odrzekł średniego wzrostu brunet
-Nie martw się, zdążę na pewno.
I pobiegł prosto, a reszta poszła w prawo do magazynów. Chłopak po 100 m zwolnił, potem stanął. Skręcił w nieuczęszczaną uliczkę.
"Tak nie dotrę tam do jutra" pomyślał "Hmmm, a właśnie ten maratończyk jak mu tam....Misu.coś. Dobra nie ważne, liczy się to że go dotknąłem" Po czym kucnął za śmietnikiem tak żeby nikt go nie widział. "Skup się, skup się..."Wokół niego wytworzyła się lekka jasno niebieska poświata, efekt uboczny którego jeszcze nie umiał się pozbyć. To i tak lepiej, na początku świecił się jak żarówka. Wyszedł szybkim krokiem z uliczki i zaczął biec. Do domu nie miał daleko, jakiś kilometr. Dobiegł bardzo szybko, wszedł na górę i zbiegł szybko na dół. Przez drzwi właśnie wszedł jakiś niski facet. Chłopak nie zwrócił na niego uwagi. Jednak gdy obok niego przechodził ten łapał go za rękę.
-Puść mnie pan, śpieszę się
-Dziś nie pójdziesz na próbę. Idziesz ze mną
-A jak powiem nie?- wyrwał się człowiekowi
-Wiem, że jesteś "inny". Tak jak ja. Nie panujesz jeszcze nad mocą my pomożemy Ci ją opanować w pełni.
-Hej, wolnego nie jestem inny ja jestem...uzdolniony. A właściwie jacy my co ?
-Przysyła mnie Belroon, jest on potężnym człowiekiem. I zbiera armie aby tacy jak ty i ja mogli żyć w spokoju.
-Gościu, raz, mi się żyje dobrze, a dwa, jak armia to musi być walka a jak walka to śmierć a ja mam zbyt piękne życie żeby umrzeć. Dowidzenia-w tym momencie zanim facet zdążył zareagować błysnęło niebieskie światło i chłopak zniknął.
"Doprawdy ciekawy okaz, Belroon zainteresuje się nim...tak jak i Ferry" i wyszedł z klatki w miejski tłum.[/b]
Ostatnio zmieniony przez eGo 2007-09-24, 11:20, w całości zmieniany 1 raz
Ludzie pragną władzy, "wyjątkowi" spokoju, lecz żadni z nich nie pozwalają do tego dojść, przeszkadzają sobie nawzajem, bijąc, zabijając i niszcząc..
Wyszedł z domu chwiejnym krokiem, szedł właśnie na zajęcia malarskie, które odbywały się dwa razy w tygodniu. Był pochmurny i chłodny dzień. Wchodząc po drodze do supermarketu, zauważył dwóch ludzi idących za nim. Próbując ich zgubić szarżował między półkami,ludźmi z wózkami sklepowymi i w końcu mu się udało. Zapłacił przy kasie za butelkę napoju i wyszedł. Stanął na przejściu sam, spojrzał na światło, było czerwone, nie widział w pobliżu nieznajomych. "Czego ode mnie mogli chcieć"- pomyślał. Na drogę wybiegł duży pies, a z naprzeciwka jechał samochód, którego kierowca najwyraźniej nie zauważył skulonego już zwierzęcia. Gabriel skupił się z całych sił, by przenieść biedne zwierze niespodziewające się zagrożenia. Zamiast zwierzęcia samochód uniósł się minimalnie w powietrze przelatując nad skulonym psem, który potem uciekł w popłochu. "Dobrze, że kierowca nic nie poczuł, ale dlaczego to zadziałało odwrotnie?"- odetchnął z ulgą.
- Witaj młodzieńcze - wypalił jakiś człowiek zza pleców.
- Dzień dobry panom, przykro mi ale nie miałem przyjemności was poznać. Kim jesteście i dlaczego mnie śledzicie?!
- Chcemy tylko pomóc. Widzieliśmy co zrobiłeś ratując tego psa. Nazywam się Richards, a to mój przyjaciel Marcus- pokazał na trochę zaniepokojonego mężczyznę.
- Niby w jaki sposób chcecie mi pomóc.
- Moglibyśmy ci pokazać jak zapanować nad mocą i wykorzystywać ją w dobrych celach. Zgadzasz się na to?- zapytał Richards.
- Dobrze więc- odpowiedział po chwili namysłu Grey.
- Będziemy czekać na ciebie. Do zobaczenia chłopcze- mówiąc to chwycił Marcusa za ramię.
- Ale..- nie zdążył nic powiedzieć, gdyż zniknęli mu obaj z oczu.
Podążył czym szybciej na zajęcia, aby się nie spóźnić. Przez całą drogę myślał o rozmowie z Richardsem. "Ciekawe czy rzeczywiście mi pomogą?"
_________________
Fani Herosów przybywajcie na forum :D
Ostatnio zmieniony przez eGo 2007-09-24, 11:21, w całości zmieniany 1 raz
Spojrzał na zegarek. Za piętnaście minut powinien być u wuja. Nie miał najmniejszego zamiaru, choć czuł, że powinien tam pójść. Stał na zatłoczonym chodniku przy ulicy King Street, oparty o zakurzoną szybę baru. „U Louis’a” - wyczytał. Wysuszone, spragnione napojenia gardło co chwila dawało o sobie znać, a mocno grzejące słońce tylko wzmagało pragnienie. Wszedł do środka i podszedł do szynku.
- Lemoniadę – uśmiechnął się delikatnie. Louis, jak sądził, był starszawym, łysiejącym jegomościem z równo przystrzyżoną brodą i czarnymi jak noc oczami. Zerknął kątem oka na młodzieńca i zaśmiał się cicho.
- Już się robi! – starzec sprawnymi ruchami dobył szklanki i nalał napoju – Smacznego!
Johny wyczuł co się kroi. Nie posiedzi w spokoju, pan Louis patrzał się ciągle na niego z niekrytą ciekawością i to kwestia kilku sekund, zanim zacznie ciskać pytaniami.
- Nie jesteś stąd, prawda? – „no i zaczęło się” – odpowiedział w myślach Johny na pytanie starca.
- Tak, przyjechałem do wuja…
- Mieszka gdzieś niedaleko?
- Victoria Place.. Tu, za rogiem – skinął na szybę. – Georgie, kojarzy pan?
- Oh, bardzo mi przykro… - barman spuścił głowę, choć Raven nie wiedział dlaczego. Zanim jednak zdążył się zapytać, został brutalnie uświadomiony:
- Wiadomo już kiedy pogrzeb? – to pytanie doszło do niego dopiero po kilku sekundach. Spojrzał się zszokowany na Louisa. Nagle zerwał się na równe nogi wylewając lemoniadę i sięgnął do kieszeni po portfel...
- Cholera! – warknął, nie mogąc go znaleźć. Zaczął zastanawiać się, gdzie też mógł go zostawić i wtedy przypomniał sobie. Jego pięści samowolnie się zacisnęły, kiedy starał wyobrazić sobie twarz szczupłego blondyna, który wpadł na niego kilka godzin wcześniej.
- Wybacz… - popatrzał przepraszająco w oczy właściciela i wybiegł z lokalu.
Nie przejmował się niezapłaconym rachunkiem, miał to gdzieś. Biegł ile sił w nogach, skręcił na podwórko i wbiegł do klatki. Przeskakiwał co drugi schodek, dobiegł do drewnianych drzwi i pchnął je mocno. W przedpokoju natknął się na starowinkę, która wczoraj zaprowadziła go do wujka Georga.
- To prawda?! – wysapał. Odpowiedzią było delikatne skinienie głową. Ruszył szybko do sypialni i już miał łapać za klamkę, kiedy uderzył twarzą w jakąś niewidzialną ścianę.
- Nie wchodzić… - mruknęła starsza pani i machnęła dłonią, a Johny przeleciał po pokoju i wylądował na zakurzonym fotelu.
- Kim… Kim pani jest?!
- Matylda Bishawk, klasa AP. – wyrecytowała.
- Klasa AP?! Co to, do diabła… Zresztą, nie ważne! Muszę porozmawiać z Ferrym!
- Będzie tu lada chwila. I uspokój się, na boga, Wiadomo było od miesięcy, że George umrze.
- Tak, wiem… Ale czemu teraz?! Kiedy miał mi wyjaśnić tak wiele rzeczy..
- Cóż, tak się składa, że to ja wyedukowałam Georga. Jeśli chcesz, tobą także mogę się zająć – wzruszyła ramionami. – Na początek: klasa AP to jedno z czterech kryteriów określających Uzdolnionych.
- To są jakieś kryteria? – zapytał nie tyle z ciekawości, ale by na chwilę zapomnieć o śmierci wujka. Nie był z nim blisko związany, mimo to nie mógł opanować nerwów.
- Oczywiście. Tobie przypisana jest klasa AN. To najniższa, choć można awansować poprzez trening. Jeśli współczynnik mocy obiektu przerośnie 5,50%, wtedy ten dostaję klasę MS (do 10%).
- Współczynnik mocy?!
- Tak, Uzdolnieni są napromieniowani. Nie zbadano jeszcze czym dokładnie, i chwała bogu, potocznie nazywa się to Współczynnikiem Mocy. Są Uzdolnieni, którzy potrafią określić go patrząc się na mutanta, choć to rzadko spotykana umiejętność. – uśmiechnęła się delikatnie, a liczne zmarszczki na jej twarzy powyginały się we wszystkie strony.
- Dlaczego uważasz, że to dobrze… Przecież gdyby zbadali ten cały czynnik, to mogliby nas wyleczyć!
- WYLECZYĆ?! My nie jesteśmy chorzy! Mamy talent, a ludzie są na tyle zazdrośni, aby odebrać go nam siłą. Jeśli odkryją, dzięki czemu jesteśmy uzdolnieni, to użyją tego samego na sobie, a wtedy wojna będzie naprawdę brutalna. W obecnej sytuacji nie są w stanie nam zagrozić… No, ale nie przerywaj! – zamilkła na chwilę - Klasa MS to dla wielu koniec edukacji. Tylko niektórzy potrafią wyszlifować swój talent na wyższy poziom. Mowa tutaj o AP, którą opisuje się mnie, jak i opisywało się twojego wuja. Jest jeszcze jedna, choć to raczej legenda…
- Legenda?
- Tak, nikt nigdy nie zanotował, aby ktoś klasy SI chodził po powierzchni Ziemi. To moc równająca się prawie z boską, istnieją nawet teorie… - drzwi rozwarły się i w progu stanął wysoki, na oko 30-letni mężczyzna o jasnych blond włosach, z przejętym wyrazem twarzy. Zerknął na rozmawiających.
- Witaj Matyldo. – skinął głową i zwrócił się do Johny’ego, uśmiechając się blado – A więc jednak przyszedłeś. To dobrze, ojciec nie był pewien, czy udało mu się Cię przekonać…
- Przyszedłem… I jestem gotowy!
Dobra słuchajcie przez nawał pracy przy przeprowadzce i budowie domu, nie mogę napisać notki. Wiedzcie tylko tyle, że do mojej postaci przychodzi list od jego mamy w którym jest napisane, że jutro wylatuje do Irlandii gdzie będzie studiował weterynarię (jak jego matka), pomoże jej poprowadzić gabinet i... szkolę w której się będzie uczył i której ona jest dyrektorem. No i poleciał
------------------------------------------------------
Ego nie usuwaj mojej postaci teraz jest w Irlandii i sobie żyje.
Co jakiś czas mogę coś napisać ale jak będę miał dostęp do neta (pełny i nieprzerwany) to napiszę i będzie wiadomo. Jak już mówiłem co jakiś czas napiszę jakiegoś posta ale to będzie tylko opis co on robi w tej Irlandii
Do widzenia
Myzrael